Warszawka, Mila nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To typ, który w środku mroźnej zimy bije po oczach naturalną opalenizną zdobytą w Meksyku, na Seszelach bądź Arubie. Jego dłonie i paznokcie są zadbane, a włosy jak z Instagrama z pewnością są zasługą jednego z najmodniejszych i – co ważne – najdroższych stylistów fryzur w kraju.
Tym fragmentem otwieram najnowszą powieść „Glass Hills”, bo łatka „Warszawki” czy ogólnie wykluczenia, to coś, czego bałam się najbardziej podczas przeprowadzki do Szklarskiej Poręby. Nie martwiłam się o poziom edukacji dziecka (i słusznie, bo mamy tu fantastyczną szkołę i jeszcze lepszych nauczycieli!), ani o dostępność służby zdrowia. Nie bałam się, że przestanę być anonimowa, ani tego, że nie znajdę tu biblioteki z czytelnią, w której mogłabym pracować. Kiedy człowiek chce, znajdzie alternatywne rozwiązanie. Jedyna moja obawa dotyczyła przynależności, której po latach zagranicznej tułaczki, łaknęłam niczym kania dżdżu.
Tego, że mieszczuchom nie jest lekko zaskarbić sobie zaufanie lokalnej społeczności, byłam więcej niż pewna. Znamy przecież żart o domku w Karkonoszach. Postanowiłam jednak nie zakładać z góry, że tak ma być i koniec! Przecież stereotypy skądś się biorą, prawda? Kiedyś, gdzieś te uprzedzenia musiały mieć swój początek.
Z jakiego powodu nas, Warszawiaków, w tak wielu miejscach się nie lubi? Może szpanujemy? Uważamy się za lepszych od innych? Bywamy aroganccy? Albo niedostępni? Może to my budujemy ten mur? Pierwotnego źródła nie odnajdę, a historii nie zmienię, ale to nie znaczy, że jestem bezradna. Mogę przecież kształtować rzeczywistość, która teraz mnie otacza. Lepić życie, które toczy się na moich oczach. Ach!, to poczucie sprawczości! Nie ma nic lepszego!
Skoro to ja przeprowadzam się w nowe miejsce, to również ja muszę zadbać o to, by społeczność przyjęła mnie do siebie. To chyba jasne, prawda? Dlatego wzięłam się do roboty! Choć w mieszkaniu, do którego planowaliśmy się wprowadził, trwał generalny remont, a my żyliśmy dosłownie na kartonach, z których wygrzebywaliśmy w zależności od potrzeb: buty zimowe, wiosenne, patelnię do naleśników, kostium córki na pływalnię, tak szybko, jak Nela poszła do przedszkola, wskoczyłam na grupę rodziców na mesendżerze i napisałam:
„Hej, mam na imię Ania, jestem mamą Neli. Właśnie przeprowadziliśmy się do Szklarskiej. Nikogo tu nie znam, więc gdyby ktoś miał chęć wypić ze mną kawę, będzie mi bardzo miło.”
Tyle.
Bo niby jak inaczej miałam zacząć? Kilka dni później piłam owsiane latte w domu Kingi. Kingi, która do dziś jest moją koleżanką, z którą mogę konie kraść. No dobra, w Szklarskiej ro prędzej sarny albo jelenie. Większość znajomych, których tutaj mam, poznałam w podobny sposób. „Hej, słyszałam, że robisz to i to. Spotkamy się na kawę?”.
Kilka miesięcy później założyłam Klub Książki Przykrywka i tym samym spełniłam swoje wielkie marzenie. Marzenie, które miałam w głowie i w sercu od wielu, wielu lat. Nie wiedziałam, ile osób zjawi się na pierwszym spotkaniu i kiedy powoli zaczęły się schodzić dziewczyny, byłam tak przejęta faktem, że jest nas więcej niż krzeseł, że nie zapamiętałam ani jednego imienia. Powiększamy się, tasujemy: ktoś wyjechał zagranicę, ktoś został mamą, ktoś po prostu przestał się pojawiać, ale na miejsce tych osób przyszły kolejne. I tak trwamy od dwóch lat. Zmieniło się miejsce naszych spotkań (ogromne podziękowania dla Miejskiego Ośrodka Kultury, Sportu i Aktywności Lokalnej), zmieniłyśmy się my i relacje między nami. Spotykamy się raz w miesiącu, by pod „przykrywką” rozmów o literaturze spędzić ze sobą czas, pośmiać się, popłakać, po prostu pobyć razem.
Nie wiem, co o mnie mówią lokalsi, gdy mnie nie ma, ale chyba nie mówią o mnie źle. Powoli, z pewną dozą niepewności uchylają drzwi swoich domów i wpuszczają mnie do środka.
„Anka! Z jakiej Warszawy, przecież ty już jesteś nasza!” – usłyszałam ostatnio i tak ciepło mi się zrobiło na sercu.
Choć nadal mam w sobie ogromne pokłady miłości do stolicy i nie sądzę, by to się mogło kiedykolwiek zmienić, to tak, ja już tutaj przynależę. To tutaj, w Karkonoszach, urodziłam się na nowo. To moje drugie, świadome życie zaczęło się pod Szrenicą. I dlatego postanowiłam napisać dla Was powieść, w której zderzyłam dwa światy. Dwa światy, które znam i które pozornie nie mogą żyć w harmonii.
Ale zdradzę sekret: to tylko pozory. To, czy poczujemy się w danym miejscu jak w domu i czy pozwolimy mu na to, by otoczyło nas swymi czułymi ramionami zależy tylko od nas. Cóż, wygląda na to, że Warszawkę da się lubić. Przynajmniej ja czuję się tutaj chciana i lubiana, a właśnie tak powinno się czuć w miejscu, które nazywa się domem.